piątek, 21 sierpnia 2020

Afrodyta - Rozdział pierwszy

 – Niestety nie czuję nic takiego do ciebie. Zawsze widziałam w tobie starszego brata. Nie miej mi tego za złe... – Maja powiedziała do Colina. 

– Nic się nie dzieje. Przepraszam, nie będę zawracał ci już głowy. – Mężczyzna obrócił się. Był zszokowany, wściekły i smutny zarazem. Oszołomiony nagłym nadmiarem emocji, ruszył w stronę przystanku autobusowego. 

– Głowa do góry! Na pewno sobie kiedyś kogoś znajdziesz! Jeśli będziesz potrzebował pomocy, to zadzwoń lub napisz.

Colin wymamrotał coś pod nosem. Maja westchnęła. 

– To… Dobranoc? – Maja spytała Colina. Ten przyspieszył kroku. 

Dobranoc było dobrym słowem. Nie było co prawda jeszcze ciemno, a słońce świeciło bardzo mocno po ulewnym wiosennym deszczu, ale Maja wiedziała, że Colin pójdzie się gdzieś szwendać po mieście. Może się upić, może pójść spotkać się z kolegami. Może pójść do kafejki internetowej. 

Maja sama zamierzała wrócić do domu na noc najszybciej jak mogła. Ukrywała migrenę przed wszystkimi, a nie miała też przy sobie tabletki na ból głowy. Poprawiła koszulę i kołnierz od kurtki. Poszła też w stronę przystanku, jakby nic się nie działo. 

– Nie jestem cholernym nastolatkiem. Co ja sobie myślałem? – Colin burknął pod nosem i kopnął kamień. – Zachowuję się teraz jak jeden.

Podniósł telefon, gdzie było kilka nieodebranych połączeń. Dwa od ojca, jedno od Bena i jedno... Skasował to, ze ostatnie mogłoby mieć kiedykolwiek miejsce z telefonu. Między nią a nim już wszystko było skończone. 

Postanowił oddzwonić najpierw do ojca, po którym odziedziczył kilka niezdrowych nawyków, miłość do ogórków konserwowych i beznadziejny gust w ludziach, z którymi randkował. Lub próbował.

– Halo?

– Halo? Dobrze, że oddzwoniłeś. 

– O co chodzi, tata?

– Masz pomysł na prezent dla mamy? Za tydzień wypada nasza trzydziesta piąta rocznica ślubu. Tylko nie mów, że kwiaty. 

– No to może… Restauracja?

– Która?

– Tam, gdzie zwykle. Zabierzesz ją na randkę. Tylko nie pij za dużo, proszę. Martwię się.

– A prezent?

– Nie znam się na tym. Może zróbcie sobie pamiątkowe zdjęcie? Powinno być tam gdzieś miejsce do czegoś takiego, jakaś budka. Przypomnijcie sobie czasy, jak byliście młodzi.

– Dzięki, młody. Może nas odwiedzisz?

– Na razie może nie. Mam dużo pracy. 

– Okej. To jak znajdziesz czas, to zadzwoń do mamy.

– Dobrze, pa.

– Pa.

To, że Benjamin do niego dzwonił, nigdy nie oznaczało dobrych wieści. Colin wahał się jeszcze przez dziesięć sekund, ale oddzwonił. Bez skutku. Spojrzał w kalendarz i zobaczył spotkanie. Przeklął pod nosem i powędrował do sklepu. 

 Colin wyprostował się i poprawił kurtkę. Przeczesał dłonią włosy i wszedł po piwo. Kupił sześciopak badziewia z niższej półki niż zwykle. Mimo że nie było kolejki do kasy, a jego ulubiony kasjer właśnie pracował, podszedł do kasy samoobsługowej. 

Sześćdziesięciolatek przypominał mu jego dziadka. Bardzo miły człowiek, z którym można było pogadać o wszystkim. Dużo bardziej doświadczony. W każdym razie Colin bał się mu zepsuć dzień. 

Colin wyszedł ze sklepu. Włożył piwo do torby. Sprawdził kieszenie. Telefon był na miejscu, ale nie było kluczy. Wrócił do budynku agencji prasowej. Jeszcze paru nadgorliwych współpracowników kończyło swoje raporty.

– Tak więc... Ty jeszcze nie u siebie? – Benjamin zaczepił go. – Zwykle o tej porze jesteś już albo w domu, albo w pubie. Zapomniałeś kluczy. – Benjamin zadzwonił mu nimi przed nosem, uśmiechając się głupio.

– Nie widzę, żeby cokolwiek, co się dzieje z moim życiem było twoim interesem, Ben.

– Dzwoniłem.

– Widziałem. Dlatego teraz proszę oddaj mi moje klucze. – Colin niemal wysyczał prośbę.

– Było mówić tak od razu, że chcesz je z powrotem. Łap. – Ben upuścił klucze, a Colin je złapał i wypuścił na podłogę. Ben zaczął się śmiać.

– Nie śmiej się ze mnie draniu.

– Przepraszam, po prostu ta sytuacja... – Colin podniósł klucze i spojrzał w górę. Ben nadal chichotał. 

– Mogę ci zadać pytanie?

– Właśnie to zrobiłeś, ale śmiało.

– No homo, ale ładny wisiorek. Młot Thora? – Colin wyprostował się.

– Przede wszystkim pro homo, świat nie potrzebuje więcej no homo, i tak. Młot Thora.

– Okej, czyli jesteś normalny. Całe szczęście.

Co to ma znaczyć normalny? 

– Nie jesteś neonazistowskim dupkiem. Tacy lubią tego typu rzeczy. 

– Chęć zrobienia tego żartu i moc Odyna po mojej stronie sprawiły, że zapomniałem o takich. 

– Piwo mi się grzeje w torbie. Muszę się zbierać. – Colin sięgnął po torbę.

– Poczekaj! Wyślę jednego e-maila i mogę cię podwieźć.

– Za ile? – Colin postarał się jak najjaśniej przekazać intonacją w głosie, że nie chodzi mu o czas.

– Za pięć minut. – Ben podszedł do swojego stanowiska, udając, że nie zrozumiał pytania Colina o koszt odpowiednio.

– Znaczy, ile ci muszę zapłacić?

– Nic. Uważam cię za przyjaciela. 

– Masz niskie standardy wobec przyjaźni. Nie chcę cię wykorzystywać.

– Ale wcale tego nie robisz. Ja oferuję. I... – Ben wcisnął enter na klawiaturze  – wysłane! Daj mi wziąć kurtkę.

Colin popatrzył na swoje paznokcie i zaczął je czyścić by czas przeleciał nieco szybciej. Ben wrócił nieco szybciej. 

–Wiesz, że nie musisz tego robić?

– Ale chcę. Ty też mogłeś pójść, wiesz o tym? To jak, zbieramy się? – Benjamin skinął głową w stronę drzwi. 

– Oczywiście.

– To... jakiej muzyki słuchasz? – Ben spytał Colina. – Po twoim wyglądzie zakładałbym emo albo punk, ale-

– Jazz. Trochę hip-hopu, trochę mało znanych wykonawców.

– A to ciekawe! Mamy pewnie podobny gust w takim razie. The Machine in Florence?

– Niespecjalnie po tym rasistowskim teledysku do mojej ulubionej piosenki. Spirit Orb? Ona jest mało znana, więc się nie-

– Jej współpraca z Robyn była wspaniała. Mam dwie z jej czterech płyt. I wszystkie Robyn. 

– Zazdroszczę. Która piosenka Robyn ci się podoba najbardziej?

– Trudne pytanie. Chyba "Dysphoria". Mniej znana. A z bardziej znanych, to "Lemon".

– Preferujesz te smutne?

– Trochę.

– Ja też. "Sky Blue" doprowadziło mnie do łez, gdy pierwszy raz to usłyszałem. Przypomniała mi o kimś.

– Chcesz o tym gadać?

– Niekoniecznie. 

– Chcesz posłuchać o tym, jak poznałem Odyna i ogólnie resztę bogów?

– Jestem panteistą, więc wiele to do mojego życia nie wniesie, ale spoko.

– Nawet nie wiesz, jak trudno jest przeoczyć dwa kruki, które zawsze są w pobliżu.

– Nie wiem, Ben, nie widziałem żadnych.

– Koło mojego domu się zawsze kręciły, nawet po przeprowadzce. Zawsze w dzień, nigdy w nocy.

– No i?

– Czekaj. – Ben włączył kierunkowskaz i skręcił. – Urodziłem się w środę. 

– Nie nadążam. 

– Czekaj. W którą stronę do ciebie? –Ben spytał na wyjeździe z parkingu firmy.

– W lewo, potem na skrzyżowaniu w prawo i na wprost przez trzy kilometry, potem na rondzie pierwszy wyjazd i będziemy na moim osiedlu.

– Nie opłacałoby ci się jeździć autobusem?

– Nie lubię ich. A spacer pomaga mi zebrać myśli.

Benjamin włączył radio. Trzy piosenki upłynęły.

– Masz szczęście, że mieszkamy na tym samym osiedlu. Będę mógł cię podwozić. 

– Ja nadal uważam to za zły pomysł. Opowiadaj dalej.

– Nie byłem zbyt akceptowany przez matkę, z ojcem było odrobinę lepiej. Ten sam znak zodiaku sporo zmienia, o ile wierzy się w astrologię. 

– Jesteś...?

– Strzelec. Ty?

– Waga. 

– Myślałem, że Koziorożec.

– Słońce w koniunkcji z Saturnem, który jest egzaltowany w Wadze. Ty wydawałeś mi się Rakiem.

– Jowisz, czwarty dom. – Ben wzruszył ramionami. – Masz tę aplikację, no, StarToday?

– Niepubliczne konto. 

– Polecasz?

– Czasami porady są śmieszne, chociaż bezużyteczne. Ale jeśli cię to nie interesuje, to nie polecam. Są lepsze strony. I ty pewnie wiesz o nich więcej niż ja. Zeszliśmy z tematu.

– Jasne. Nie przerywaj mi.

– Okej.

–  Otóż...

Colin chrząknął, a Benjamin posłał mu mordercze spojrzenie.

– Nie przerywaj sobie. 

– Zaraz stąd wyjdziesz. Dobra. Oczy na drogę. U mnie w rodzinie zawsze działy się dziwne sytuacje, a kruki były zawsze dookoła. Rodzice wierzyli w starych bogów, ale nie bali się synkretyzmu. Bo jak by nie patrzeć, mało co zostało z przedchrześcijańskich źródeł, a ja nie umiem mówić po żadnym nordyckim języku.

– Wiesz, że norweski byłby najłatwiejszy dla ciebie?

– Tak, i miałeś mi nie przerywać. W czasie, gdy było najgorzej, bo ból dorastania połączył się z trudną sytuacją finansową, wiesz, jak cała gospodarka prawie padła.

– Czekaj... Ile właściwie jesteś ode mnie młodszy lub starszy? Bo ja pamiętam trzy momenty, gdy gospodarka "prawie padła".

– Ten drugi raz. Też pamiętam trzy. Ten pierwszy ledwie co, ale pamiętam. tak więc w snach coraz częściej widziałem zarazem młodego człowieka i starca, bez oka, który prawie nie mówił. Gdy powiedziałem o tym matce, ona nauczyła mnie korzystać z run. Początkowo używałem jej białych, ciężkich, kamiennych, ale potem wystrugałem moje własne, drewniane. Bardzo dużo pustych run zanim zacząłem drążyć głębiej. No i po wybudowaniu drobnego ołtarza, z pomocą matki, udało mi się nawiązać stały kontakt. Potem było wiele drobnych niemożliwych rzeczy. Matka martwiła się, gdy nagle z moich zdjęć zaczynało znikać jedno oko, dla niej zawsze to był zły omen. I im bliżej było mi do Odyna, tym częściej się to zdarzało. Gdy wyprowadziłem się... Ona przestała widzieć cokolwiek odnośnie mojego losu. 

– O-kej... To jest zadziwiające.

– A ty? Jak doszedłeś do panteizmu?

– Studia, pierwszy rok filozofii. Stoicyzm. Znalazłem po prostu najbliższe określenie. To prawie tutaj.

Benjamin przepuścił dzieci na skrzyżowaniu i wjechał na rondo.

– Gdzie mieszkasz? Mogę cię podrzucić bliżej.

– Obawiam się, że za bardzo boję się stalkowania, żeby ci to powiedzieć.

– Czyli... Ta część, gdzie nie było finansów, by umieścić kamery?

– Tak. 

– Wiem gdzie to jest.

– Ja też. Nie zgubię się. Zatrzymaj się... Tutaj jest kilka miejsc parkingowych. 

Benjamin zatrzymał samochód.

– Ale jesteś pewien?

– Tak. Nie mówię zwykle ludziom gdzie mieszkam aż do czwartej czy piątej randki, no chyba, że jest to konieczne. – Colin skrzywił się, przypominając sobie o Mai, westchnął i odpiął pasy. – Dzięki za podwózkę. Muszę kiedyś ci się odpłacić.

Benjamin zaśmiał się. Colin spojrzał w telefon, gdzie nic się nie zmieniło.

– Nie ma sprawy. Dzięki za rozmowę.

Colin wysiadł i wyjął torbę z piwem. 

– Trzymaj się. 

– No, cześć.

Colin trzasnął drzwiami i poszedł w swoją stronę. Benjamin uśmiechnął się do siebie i pojechał w stronę swojego mieszkania.

To, że Benjamin określał to mieszkanie jako "swoje" było nie do końca prawdziwe. Wynajmowanie mieszkań nigdy nie powinno było według niego stać się czymkolwiek co prowadzi do zarobku. Płaci się tylko za utrzymanie w miarę instalacji i za to, że ktoś inny ma coś czego mu zbywa, ale nie na tyle, by po prostu to sprzedać. Benjamin nie narzekał. To miejsce oszczędzało pieniądze na dojazdach.

Nie było też do końca swoje, gdyż jego przyjaciel częściej przebywał u niego niż u siebie. 

Benjamin wysiadł z samochodu, sięgnął po swój plecak i klucze, otworzył drzwi do klatki schodowej w burym bloku, wszedł na górę i otworzył drzwi do siebie. Jego kot od razu spróbował uciec, ale Benjamin w porę zahaczył o niego butem i zamknął drzwi. 

Major Tom lubił uciekać - natura kota. A dla Bena łapanie go stało się drugą naturą.

– Miło cię widzieć, panie Majorze.

Ben schylił się po kota, wsadził go na ramię, zamknął drzwi na klucz. 

Auriel siedzieli na kanapie, zajadając się suszonymi bananami.

– Jak tam dzionek?

– Co ty tutaj robisz?

– Dzisiaj piątek. Dużo ludzi miało wypłaty, to sobie pozwolilim na banany.

– Ile zarobiliś?

– Sporo. Będzie jakieś trzysta. Kupilim jedzenie i sto jest odłożone. Jutro mam dwie klientki i jedno klientum, to będzie kolejne trzysta. Zamierzam się wyprowadzić od ciebie na stałe, Ben. 

– El, czemu?

– Zdaje mi się, że mnie tu nie chcesz. Jestem praktycznie bezdomli. Nie mogę wiecznie u ciebie być. 

– Gdyby oficjalnie zrobić dokumenty, tak.

– I co mam wpisać, że jestem twoim żonlim?

– Możesz być moim mężum. A potem anulacja bo jestem asem we wszystkim co robię, a raczej czego nie robię w tym wypadku.

– Ben... Naprawdę. Nie chcę ci sprawiać problemów.

– Uciekliś z domu z dobrymi podstawami. Zarabiasz na siebie. Twój zawód jest wpisany na oficjalną listę. Tylko założyć konto w banku i stronę internetową. Poza tym, siedzisz u mnie na kanapie.

– Major Tom mnie wpuścił.

– To kot.

– Bardzo mądry i inteligentny. To kto wychodzi za kogo?

– Ty za mnie, to ja proponuję legalizację tego, co się dzieje i noszę spodnie.

Benjamin ugotował obiad z rzeczy zakupionych przez Auriela. Usiedli razem przy stole.

– Kafejka otwiera się w okolicy. Powiedz to swojemu towarzyszowi.

– Kiedy? 

– W sobotę. Gdyby udało mi się jakimś cudem zamienić się miejscami z tobą, wyrwalibym go.

– Nie interesują mnie takie uczucia.

– Wiem, wiem.

– Słyszaliś o tym zabójstwie ostatnio?

– Hmm?

– Mężczyzna. Strasznie podobny posturą do mojego "towarzysza". Kartka z podpisem "Afrodyta", kimkolwiek jest.

– Chciałbyś wiedzieć kto to?

– Jasne, dla sprawiedliwości.

– Co byś za to poświęcił? 

– Auriel!

– Wszystko ma swoją cenę. – Major Tom usiadł na karku Auriela.

– Nic. Nic nie jest warte tego. 

– Czyli wolisz, żeby Afrodyta dalej biegała i mordowała przypadkowych ludzi?

– Dobra. Byłbym w stanie poświęcić sporo, jeśli miałoby to uratować innych. Głównie znajomości. Nie mam zbyt wiele, nie ma już nikogo poza mną w rodzinie. Colin… Nie lubi mnie. Ty… Nie chcę cię stracić ani Majora Toma. 

– Ale jeśli miałoby to sprawić, że Afrodyta sama wpadnie w dłonie sprawiedliwości?

– Przepraszam, El. Wtedy tak. I ciebie, i Majora Toma.

– Nie ma za co przepraszać. Ja bylibym w stanie poświęcić swoje życie, by Afrodyta sama wyrządziła sobie sprawiedliwość. Nie jestem za instytucją policji. – Major Tom zeskoczył na ziemię.

– A kto jest?

– Dobre pytanie.

– Zadzwonię do Colina. Powiem o kafejce. Kto tam pracuje? 

– Znasz obydwie. Jedną pod starym imieniem. 

– Potrafisz mnie irytować.

– Za to mnie kochasz.

– Ja nie kocham. Ogólnie.

– Cokolwiek pozwala ci spać spokojnie w nocy... 

Benjamin zadzwonił do Colina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ulysses

  I never understood what people meant When they spoke of feeling tempted Before I talked to you I never before thought about dashing my san...